Parę słów wstępu

   Galeria
   Księga Gości i komentarze

Strona Główna

(c) xaltuton 2015
Szwajcaria - Lozanna 2014/2015

Kanton Vaud




Lozanna.

     Jak zwykle przejazd przez całą Polskę z Białegostoku do Zgorzelca jest męczący, chociaż widać pewien drogowy postęp jeśli chodzi o tempo przemieszczania się po naszym kraju. Na granicy mamy nocleg. Kiedy rano wstaję, bardzo intensywnie pada śnieg - w ciągu nocy napadało go do prawie kolan (a wieczorem śniegu nie było wcale). Wjeżdżamy na polską autostradę w kierunku Niemiec - oczywiście jest cała biała. Tempo jazdy za innymi - 50km/h, ale liczę na to, że jak wjedziemy do Niemiec, będzie o wiele lepiej. Niemiecka solidność i jakość jest wszystkim znana, ale nawet Niemcy nie dają rady z odśnieżaniem - po przekroczeniu granicy praktycznie nic się za oknem nie zmienia, no może czasami pojawia sie miejscami czarny kolor asfaltu w koleinach ale tempo jazdy jest nadal miejskie. Prawie całe niemieckie autostrady były zasypane - na odcinku 200 km od polskiej granicy były 4 wypadki, jeden na tyle poważny, że na drodze stał nawet helikopter... Słuzby porządkowe niektórych landów lepiej sobie radziły z odśnieżaniem (a może mniej padało w tych regionach?) i udawało nam się jechać momentami z zawrotną prędkością dochodzacą nawet do 90-100km/h! W radiu co chwila słyszeliśmy komunikaty o zagrożenich, pamiętam jak ostrzegano przed schodzącymi co chwila spod Mont Blanc ogromnymi lawinami. Ciekawy wyjazd się zapowiadał :-)
     Wjazd do Szwajcarii następuje późnym wieczorem, na granicy niemiecko-szwajcarskiej musimy kupić winietę, ci, ktorzy jej nie mają muszą zjechać na prawo. Do samochodu podchodzi celnik i przez szybę opłacamy wjazd na szwajcarskie autostrady. Winieta za 140 zł (40 franków) jest ważna w kraju cały rok - w kraju, w którym socjal to ponad 10 tys. polskich złotych. Czy muszę coś jeszcze tłumaczyć?


Panorama jeziora Genewskiego z autostrady na południe od Lozanny.

     Także i szwajcarskie służby drogowe miejscami nie radzą sobie z odśnieżaniem drogi szybkiego ruchu, ale im bliżej Lozanny, tym jest cieplej i mniej śniegu, więc mają łatwiej. Pod nasz adres w centrum miasta dojeżdżamy już w nocy. Pod blokiem mieszkalnym jest wielopoziomowy parking (o ile dobrze pamiętam miał 6 poziomów). Pierwsze 4 poziomy są dla klientów pobliskich sklepów, ostatnie dwa - dla mieszkańców. Przyjezdni muszą płacić za parkowanie wykupując na automatycznym szlabanie czasowy bilet, ale mieszkańcy posiadają własne karty umożliwiające wjazd bez opłat. Ostatnie dwa poziomy są odgrodzone dodatkowym szlabanem, na którym działa tylko ta karta i goście tam nie wjadą. My od koleżanki dostajemy na tydzień kartę mieszkańca i możemy parkować za darmo.


Katedra z okna.

     Wszystko pięknie ładnie, ale któregoś dnia solidny szwajcarski system zawiódł - po prostu karta przy wjeździe przestała działać i szlaban nie chciał się podnieść, przy czym enigmatyczny komunikat błędu na wyświetlaczu bramki nie był do końca zrozumiały. Trzeba było coś szybko zrobić, bo czterdzieste ósme przeciągnięcie kartą przed czytnikiem wydawało się nie mieć już większego sensu... Ponieważ wycofanie się spod szlabanu było dość problematyczne, to wybrałem płatny wjazd jako klient sklepu. Szlaban się podniósł, tuż za nim zaparkowałem. Na podziemnym parkingu była budka jakiegoś strażnika, ale jak na złość nikogo tam przez parę godzin nie zastaliśmy. Ponieważ cena za parkowanie rosła z godziny na godzinę dość szybko, to w końcu zdecydowałem się wyjechać z parkingu (jakoś nie uśmiechało mi się płacić 60zł za noc parkowania).

Katedra nocą.


Ale zamiast użyć do wyjazdu płatnej karty klienta, postanowiłem spróbować wyjechać na karcie mieszkańca... no i szlaban zadziałał. Więc wyjechałem, zawróciłem i jeszcze raz spróbowałem wjechać. Udało się, szwajcarski mechanizm się odetkał :-) Po głębszej analizie doszedłem w końcu, co było przyczyną. Otóż w pewnym momencie system z jakiegoś powodu nie zarejestrował, że wyjechaliśmy z parkingu. Wieczorem, kiedy chcieliśmy z powrotem wjechać, nie chciał nas wpuścić bo uważał, że nie możemy wjeżdżać, skoro jeszcze nie wyjechaliśmy :-) (w ten sposób Szwajcarzy blokują sytuacje, w których na jedną kartę mogłoby wjechać parę samochodów).

W środku katedry.

Kiedy system zarejestrował nasz wyjazd, nie było juz problemów z ponownym wjazdem. A nieopłacony bilet wylądował w koszu - mieliśmy przecież w końcu pozwolenie na darmowe parkowanie.

     Mieszkanie w centrum Lozanny z widokiem na pobliską dwunastowieczną katedrę (ponoć jedną z najwspanialszych budowli gotyckich w Europie) pozwalało nam na zwiedzanie miasta bez ruszania samochodu, co zresztą zrobiliśmy już następnego dnia zaraz po przebudzeniu. O dziwo w mieście było bardzo mało śniegu, więc nasze obawy o ogromne zaspy i korki okazały się bezpodstawne. Osobiście nie przepdam za zwiedzaniem miast, ale tym razem uznałem, że ostatecznie jeden dzień mogę na to poświęcić, skoro już tu jesteśmy :-) Słońce z rana i brak mrozu sprzyjały wędrówkom, więc oprócz zwiedzenia oczywistej katedry (wejście do środka jest darmowe, jedynie wjazd na wieżę widokową katedry jest płatny) poszwędaliśmy się trochę po centrum, ostatecznie jednak naszym celem była inna wieża widokowa w parku na wzgórzach.

Drewniana wieża widokowa w Lozannie.
Ponieważ Lozanna to miasto wielopoziomowe, oznaczało to marsz pod górkę i w miarę nabierania wysokości coraz lepsze widoki. Kulminacją była sama wieża, z której rozpościera się widok na miasto, jezioro Genewskie i góry w oddali. Wejście na wieżę jest darmowe i w dobrą pogodę zdecydowanie warto się tam przejść (nam niestety na koniec niebo sprawiło psikusa i zaciągnęło się chmurami), zwłaszcza, że to tylko parę kilometrów od centrum. Samo miasto jest bardzo przyjemne do spacerów, ale szczególnie jakoś mnie nie ujęło - z tym, że ja na wyjazdy nastawiam sie zazwyczaj antymiastowo i dlatego niewiele miast jest w stanie mnie ująć... Nie byliśmy np. w żadnym z muzeów, tak więc co ja mogę wiedzieć? :-)

     Kolejny dzień w Szwajcarii to przede wszystkim wyjazd na nowo otwartą - dosłownie parę miesięcy wcześniej - kładkę w Les Diablerets. Kładka została rozwieszona pomiędzy dwoma, niedaleko od siebie znajdującymi się, wierzchołkami góry. Z Lozanny do tego miejsca to trochę ponad 60 km, kierujemy się autostradą na południe i po pewnym czasie zjeżdżamy na lewo na miejscowość Aigle. Po dwudziestu paru kilometrach krętej drogi, kierując się znakami, dojedziemy do celu. Jeśli zależy nam na kładce, a nie tylko nartach, musimy pojechać dalej aż do kolejki w Col du Pillon - to stamtąd możemy wyruszyć w kierunku atrakcji, a nie z samego Les Diablerets (myśmy tego nie wiedzieli i na początku zaparkowaliśmy w miasteczku, gdzie był ogromny parking i mnóstwo narciarzy). Jak widać na poniższej mapce jest jeszcze inna kolejka w Reusch,

Żródło: tablica informacyjna w Les Diablerets.

ale była ona nieczynna podczas naszego pobytu i jedynie z Col du Pilon dało się wyruszyć. Na górze jest budynek, gdzie można uciec od zimna - a powiem szczerze, że na kładce tak wiało i było tak zimno

Kładka widziana z dołu.

(pamiętajmy, że to wysokość prawie 3 km n.p.m.), że nie osłonięte rękawicami dłonie na czas robienia zdjęcia grabiały dosłownie w ciągu kilkunastu sekund. Wiatr na kładce był tak silny, że trzeba było krzyczeć, żeby ktoś mogł nas usłyszeć (na dole powiedziano nam, że wiatr na górze jest tak silny, że mogą w każdej chwili zabronić wstępu na kładkę). Nieocenione okazało się wiatroodporne ubranie, np. dżinsy to bardzo ale to bardzo zły pomysł na taką pogodę więc szczerze odradzam taką garderobę. Siła wiatru pozwalała prawie się na nim kłaść, co przy zimowym mrozie i miejskim ubiorze z pewnością skończyłoby się nieciekawie.

    Na mapie kładka jest w punkcie oznaczonym jako Scex Rouge. Jest solidnie zamocowana linami i nawet huraganowy wiatr robił na niej niewielkie wrażenie. Ogólnie fajne miejsce i przy dobrej pogodzie fantastyczne widoki zapewnione. Jak wygląda wszystko z góry, zapraszam do galerii, gdzie zamieściłem zrobione z tego miejsca panoramy. Wjazd i zjazd kolejką kosztował 77 franków za osobę (to ponad 250 zł. za osobę), ale oczywiście pamiętamy, że jesteśmy cały czas w Szwajcarii?

     Okolice obfitują oczywiście także w wiele miejsc narciarskich, ale gdzie ich nie ma w tych rejonach? :-) Jadąc na południe od Lozanny autostradą E27, po minięciu jeziora Genewskiego, co chwila mamy zjazdy na ośrodki narciarskie, jedne bardziej, drugie mniej znane. Zwieńczeniem i królową ośrodków jest oczywiście mekka narciarzy i francuskie Chamonix Szwajcarii czyli miejscowość Zermatt wraz z jedną z najsłynniejszych i często umieszczaną na pocztowkach gór świata - Matterhornem

Matterhorn widziany z poziomu deptaka w Zermacie.

Tam też planujemy dzień trzeci. Wyjazd w tym kierunku to już trochę dłuższa trasa, bo około 170 km od Lozanny. Kierunek ten sam co do Les Diablerets, czas dojazdu zgodnie z przepisami ponad 3h. Do samego miasteczka nie możemy wjechać, chyba, że dysponujemy elektrycznym samochodem, obowiązuje tam bowiem zakaz poruszania się pojazdami z silnikami spalinowymi. Jest to związane ze strefą ekologiczną. Najdalej dojedziemy do miejscowości Tash i tam też musimy zostawić samochód, a następnie przesiąść się na pociąg, którym po kilkunastu minutach dojedziemy do Zermattu. Dworzec dysponuje ogromnym parkingiem, a pociągi odjeżdżają parę razy na godzinę. Koszt przejazdu w 2 strony to kilkanaście euro, za to bilet jest ważny przez cały miesiąc! Pociągi są dostosowne do narciarzy - w środku wagonów są specjalne zaczepy na sprzęt i na wózki do jego transportu.


Jedna z bocznych uliczek.

     Zermatt objawił mi się jako urocze i klimatyczne (zwłaszcza wieczorem) miasteczko z tłumem ludzi na deptaku. Przy okazji drogie - to taka Szwajcaria w Szwajcarii jeśli chodzi o ceny :-) Od razu po dotarciu widać typowo turystyczny charakter mieściny. Idąc deptakiem do góry w pewnym momencie pojawia się słynny i charakterystyczny Matterhorn. Po drodze mijamy dziesiątki knajpek i sklepów, wiele z nich świątecznie przystrojonych (w Zermacie jesteśmy 1 stycznia 2015 roku). Deptakiem docieramy w pewnym momencie do wyciągów narciarskich, o czym informują nas spore kolejki do kas. Okolice Zermattu oferują około 360 km! tras narciarskich (najdłuższa ma grubo ponad 20 km) oraz jest tam najwyżej położony ośrodek narciarski w Europie - kolejką da się wyjechać na wysokość 3883 m. n.p.m. (nie jest to widoczna z Zarmattu góra Matterhorn) i z tej wysokości zjechać na nartach.

Lodowy bar w centrum.

Dotarcie kolejkami na szczyt z samego dołu zabiera około 30 minut i wymaga paru przesiadek po drodze. Jeśli chcecie tylko wjechać tak wysoko to pamiętajcie o wczesnym zamykaniu kolejki - ostatnia zjeżdża dość wcześnie, jak jest jeszcze bardzo widno, bodajże jeszcze przed godziną szesnastą! Jak nie macie nart, to spóźnialskich czeka wtedy wielogodzinna marszruta na dół, co po ciemku oraz bez raków z pewnością będzie bardzo niebezpieczne i wyczerpujące - to są długie kilometry schodzenia po śniegu po trasach narciarskich! My po wjechaniu na samą górę poszliśmy na mały trekking i ledwo z powrotem zdążyliśmy - bieganie na 4 km n.p.m. jest bardzo wymagające, o czym szybko przekonały nas nasze płuca... O tej porze roku prawie wszystkie letnie szlaki były zamknięte, więc nie było zbyt dużego wyboru jeśli chodzi o kierunki turystyki pieszej. Dobrze, że chociaż udało nam się pochodzić na samej górze. To był świetnie spędzony dzień przy doskonałej - słonecznej i zupełnie bezwietrznej nawet na tej wysokości - pogodzie. Gorąco polecam ten rejon, bo rzeczywiście zasługuje na swoją sławę. Jako ciekawostkę dodam, że przy dobrej przejrzystości powietrza widać nawet Mont Blanc :-)


Posiłek na prawie 4000 m.n.p.m.

     Kolejne dni upłynęły nam na nartach, swoich sił próbowaliśmy także w jednym z najbardziej znanych ośrodków narciarskich w Szwajcarii - słynącego z organizacji pucharu świata w narciarstwie alpejskim - w Verbier.

Dojazd do Verbier.

To także ten sam kierunek jazdy z Lozanny, to podobny szwajcarski rozmach jeśli chodzi o ilość tras narciarskich. Jest ich tak wiele, że każdy powinien znależć coś pod siebie. Nie da się tego wszystkiego opisać, w każdym z tych miejsc można spędzić wiele dni i nie wszędzie dotrzeć. To trochę inna skala niż w Polsce :-) My niestety jesteśmy amatorami jeśli chodzi o narty, ale takie miejsca jak Les Diablerets, Zermatt czy Verbier bardzo skutecznie potrafią zachęcić do tego sportu. Ale nawet ci, którzy nie dadzą się jednak namówić na białe szaleństwo, będą mogli nasycić oczy choćby niezwykłymi górami.


"Pożar" w katedrze.

     W Szwajcarii spędziliśmy też sylwestra, bardzo mnie interesowało, jak będzie wyglądała tamtejsza "huczna" zabawa na ulicach. Miasto nad jeziorem planowało zorganizować pokaz sztucznych ognii, a katedra w centrum miała być oświetlona w sposób przypominający pożar (to nawiązanie do historii). Zapowiadało się ciekawie (bądź co bądź Szwajcaria to bogaty kraj), więc przed północą wyszliśmy na ulicę. Było jednak dość pusto, trochę ludzi co prawda szło chodnikiem, ale gdzie te spodziewane tłumy? No nic, docieramy pod katedrę. Tu już trochę większe zagęszczenie, ale to nadal tylko kilkaset osób. Całość imprezy zabezpiecza jeden policyjny samochód... Wszyscy jacyś dziwnie grzeczni, sztywni? (pewnie trzeźwi), tylko dosłownie po paru osobach widzę, że bawią się lepiej... Pokaz oświetlenia zaczyna się po północy, ludzie niby obserwują spektakl, ale cały czas czuć, że tu bawią się inaczej i nie ma miejsca na szaleństwo sylwestrowe. Jest skromnie. Rozchodzący się ludzie zostawiają za sobą porządek, nie ma mowy o stosach pobitego szkła znanego z naszych ulic, policjanci w samochodzie nie mają co robić... Cóż, dla przyzwyczjonych do innych widoków dziwnie to wszystko trochę wyglądało, ale co kraj to obyczaj. Co się zaś tyczy miejskiego pokazu sztucznych ognii nad jeziorem, to nic nie widziałem, nic nie słyszałem, pomimo, że jezioro w stosunku do katedry leży sporo niżej i teoretycznie powinno być coś widoczne. Prawdopodobnie pokaz był bardziej kameralny, a ja niepotrzebnie spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego.


Alpy Berneńskie w Grindelwald.

     Wracając do już Polski postanowiliśmy zboczyć z trasy i zajechać w Alpy Berneńskie zobaczyć jeszcze słynnego Eigera. Wyśmienita pogoda umilała nam dość spory naddatek kilometrów, jaki musieliśmy pokonać, nie doceniliśmy jednak odległości i wyjechaliśmy z Lozanny dość późno. Na dodatek nie uwzględniłem, że tempo przemieszczania się po górskich drogach będzie wolne, a zimą wcześnie zapadający zmierzch dodatkowo skróci nam dzień, czego efektem było to, że kiedy dotarliśmy w końcu pod Eiger, słońce powoli zaczynało się już chować za góry. Dodatkowo nie najlepiej oznaczony kierunek na szczyt, pozamykane w niedzielę punkty informacji turystycznej oraz spore odległości do przejechania u podstawy gór spowodowały, że nie udało nam się dotrzeć pod właściwą ścianę Eigeru. Niezależnie jednak od tego faktu, sama góra i jej sąsiedzi to wspaniały widok, który zostaje w pamięci. Jest to miejsce, w które chciałbym jednak kiedyś wrócić i spędzić trochę czasu na okolicznych szlakach.

     Na koniec tradycyjnie parę ogólnych spostrzeżeń i porad:

1. W Szwajcarii dość surowo są respektowane przepisy ruchu drogowego, nawet za przekroczenie prędkości o parę kilometrów można zostać zatrzymanym i ukaranym, więc sugeruję nie szaleć. Jest też sporo fotoradarów, które zrobią zdjęcie nawet po przekroczeniu dozwolonej prędkości o 2 km/h.


Gdzieś po drodze.

2. W kraju jest około 60 stacji, gdzie możemy kupić gaz LPG, więc warto przed wyjazdem pochylić się nad mapką z ich rozmieszczeniem i zobaczyć, gdzie będziemy tankować. Mapa taka jest dostępna np. tutaj (jeśli link już nie będzie działał, to kopia PDFa jest tu (stan na grudzień 2014). Z racji poruszania się głównie w kierunku południowym tankowalismy gaz na autostradzie zaraz za Lozanną (na mapie stacja nr 57). Znajdują się ona tuż przy drodze dla jadących od strony Lozanny. Jak widać w tym rejonie nie ma ich zbyt wiele, więc każdą nadarzajacą się okazję wykorzystywaliśmy na uzupełnienie paliwa. Gaz na przełomie 2014/2015 roku kosztował niecałe euro, benzyna PB95 1.50 euro i ropa - 1.60. Do zatankownia gazu potrzebna jest wkręcana przejściówka ACME.


Jedna z "najgorzej" utrzymanych dróg, jakimi jechaliśmy w górach.

3. Kręte drogi prowadzące do atrakcji w górach były odśnieżone i nigdy nie trafiliśmy na sytuację, że były potrzebne łańcuchy. Zazwyczaj był to czarny asfalt. Obowiązkowe są opony zimowe, ale to w takim górzystym kraju jak Szwajcaria jest oczywiste. Dodatkowo wynika to także z przepisów.

4. Ceny w sklepach są sporo wyższe niż w Polsce, a w przypadku niektorych produktów - wielokrotnie wyższe. W kraju obowiązuje frank szwajcarski, ale możemy też płacić w euro. Do Szwajcarii pojechaliśmy mając tylko euro i nie mieliśmy problemów z płaceniem, trzeba jednak pamiętać, że resztę otrzymamy zawsze we frankach. Kurs przelicznikowy nie był lichwiarski, więc nie mieliśmy żadnych oporów, żeby tak regulować płatności.


Uliczka w Verbier.

5. Służba zdrowia. Mieliśmy okazję przekonać się w praktyce, jak działa szwajcarska służba zdrowia. Jesteście ciekawi? Od razu mówię, że nie do końca tak jak się można było spodziewać... Otóż nasza koleżanka na stoku narciarskim uległa wypadkowi - przewracając się podwinęła jej się tak nieszczęśliwie narta, że upadając na nią drugą nogą uszkodziła sobie łydkę. Źle to wyglądało bo pojawiło się dużo krwi. Ratownicy ściągneli ją na dół na saniach do znajdującego się przy stoku punktu medycznego. Oczywiście pierwsze pytania dotyczyły ubezpieczenia, na szczęście pracując legalnie w Szwajcarii nie musiała się tym tematem martwić. Ratownicy od razu przystąpili do oględzin nogi. Diagnoza - do szycia, ale ponieważ oni tu nie wykonują takich zabiegów, to trzeba się udać do najbliższego szpitala - we własnym zakresie. To kilkanaście kilometrów obok więc pakuję ją do samochodu i pędzimy pod zapisany nam na kartce adres. Szpital znajduje się w małym miasteczku i nie widzę żadnych kolejek, uff :-) Parę osób na pogotowiu siedzi co prawda na korytarzu, ale od razu po wejściu do środka wybiega do nas pielęgniarka i pomaga mi posadzić poszkodowaną na krzesełku... za chwilę pojawia się też wózek do przewożenia pacjentów - to się nazywa obsługa :-) Po chwili padają pytania o to, co się stało i za chwilę oczywiście prośba o okazanie ubezpieczenia. Dowiadujemy się, że trzeba chwilkę zaczekać na zabieg, w związku z tym ustalamy, że nie ma sensu, żebym zostawał, więc jadę z powrotem na stok zabrać resztę ekipy. Kiedy wracamy już wszyscy, koleżanki nie widać już w poczekalni... pewnie już się nią zajęli, myślę... ale nie... wychodzi recepcjonistka i mówi, że powieźli ją do kolejnego szpitala, bo tutaj... nie ma komu szyć :-) To po co ratownicy na stoku dali nam ten adres i po co ta cała gadka, że zabieg odbędzie się lada moment? Nie wiem... Dostaję za chwilę kolejny adres już w innym mieście, tam gdzie ją przewieziono. Chwilę trwa, zanim znajdujemy położony gdzieś na stoku gmach, ale w końcu docieramy i od razu widzimy koleżankę... oczekującą na zabieg :-) Tu też trzeba zaczekać, bo lekarz jest akurat zajęty. No to czekamy i czekamy, czekamy i czekamy, od mniej więcej czternastej godziny do... dziewiętnastej, dwudziestej. W międzyczasie jest załatwianych sporo innych pacjentów. W końcu cierpliwość się wyczerpuje, a ból każe działać, więc koleżanka swoim nienagannym francuskim zaczyna upominać się o swoje - to co, że jest Polką, nie mogą tak jej traktować, ponieważ pracuje w tym kraju, odprowadza składki jak inni i płaci normalne ubezpieczenie. Personel oczywiście protestuje, że narodowość nie ma znczenia, że oni mają po prostu dużo roboty... taaak, w końcu jednak przynosi to skutek, bo biorą ją na salę operacyjną... No cóż, od momentu wypadku do momentu zabiegu minął prawie cały dzień - no nie tak wyobrażałem sobie skuteczność szwajcarskiej służby zdrowia. Mając tyle wolnego czasu miałem okazję przyjrzeć się z bliska szwajcarskiemu, prowincjonalnemu szpitalowi - zawieszony monitorami i przypominający centrum dowodzenia lotami kosmicznymi w Houston gabinet lekarzy sugerował, że wszystko będzie załatwione szybko i przyjemnie, ale rzeczywistość jednak okazała się bardziej przyziemna. Dziwi to tym bardziej, że szpitale w rejonie i sezonie narciarskim wyglądały na zupełnie nieprzygotowane na takie wypadki.


3.8 km n.p.m. - trasa narciarska z Matterhorn Glacier Paradise.