Parę słów wstępu
Przygotowania
Międzyzdroje i prom
Kierunek - Oslo
W stolicy...
Tam gdzie Laerdal i Aurland
Przez góry do Bergen
Sognenfjord i okolice
Jotunheimen i Geiranger
Trollstigen i Trondheim
Za koło polarne pod Bodo
Deszczowe Lofoty
Lofotami do Narviku
Narvik - Alta
Nordkapp
Lofoty po raz drugi
Lofoty c.d.
Bye bye Norwegio
Z Laponii do Ystad...
ABC, czyli uwagi ogólne
Galeria
Księga Gości i komentarze
Menu Główne
(c) xaltuton 2009 |
Przez góry do Bergen
6.30 rano. Nic nie widać przez szyby. Czyżby taka mgła? A może jeszcze nie do końca się obudziłem?
Przecieram zaparowane do granic możliwości okno w samochodzie i widzę ostre światło na zewnątrz.
Otwieram w te pędy drzwi i z przodu samochodu dostrzegam przebłyski słońca! Na dworze jest chłodno, ale
rześko i, co najważniejsze, deszczowe chmury są już historią!
Wszystko dookoła zaczyna parować. Łapię aparat fotograficzny i biegam po okolicznych skałkach fotografując
okoliczne góry, skryte jeszcze częściowo za porannymi oparami. Schodzę też do płynącej dobrych parę metrów pod nami wartkiej rzeki,
która hucząc i kipiąc przelewa się przez ogromne kamienie, tworząc mniejsze i większe wodospady. Przemycie twarzy w zimnej wodzie to
czysta przyjemność. Szkoda, że woda na kąpiel jest za zimna.
Okolica Laerdal
Szybkie śniadanie na powietrzu i przyjemnym słoneczku i pędzimy dalej. Po drodze na przestrzeni paru kilometrów
zatrzymujemy się wielokrotnie i jak przysuszone rośliny łapczywie wciągające wodę, kierujemy nasze twarze ku słońcu.
Mimo, że ciągle się rozpogadza, to jesteśmy przecież w górach i w każdej chwili pogoda może się zmienić.
Na szczęście większego deszczu nie zobaczymy już aż do Lofotów.
Dzisiejszy nasz cel to Snovegen - Śnieżna Droga. Nazwa pochodzi od śniegu, który
zalega na jej poboczach nawet jeszcze w środku lata. Wjazd zaczynamy od strony Laerdal w dolinie Erdalen i powoli wspinamy
się drogą coraz wyżej. Trasa miejscami jest bardzo wąska i stroma, zaczynam powoli rozumieć, dlaczego zbudowano
Laerdaltunnelen... ciężko mi sobie wyobrazić jazdę tą drogą zimą, a przecież była to kiedyś jedyna droga łącząca
dwa miasta - Aurland z Laerdal.
Wodospad niedaleko doliny Erdalen
Dość szybko natykamy się na przebijający się wśród drzew po lewej stronie ogromny wodospad. Nawet z tej odległości
robi wrażenie, pomimo, iż nie da się do niego bezpośrednio podejść. Przy pobliskim strumieniu, który
płynie tuż przy drodze, urządzamy poranną kąpiel. Orzeźwieni i w doskonałych humorach, ruszamy dalej.
Wspinamy się drogą dalej. Jesteśmy już wyżej i na zewnątrz robi się nieco chłodniej. Drzewa z czasem
zanikają i robi się typowo górski krajobraz. Przekraczamy wysokość 1000 m.n.p.m, raz na kilkanaście minut mijamy się z innymi
podróżującymi tą drogą - to tacy jak my turyści. Przejeżdżamy obok jakichś domków - wyglądają
na opuszczone, wokół ani żywego ducha, chociaż z pewnością ktoś tutaj od czasu do czasu zagląda.
Pierwszy raz spotykamy też wszędobylskie owieczki biegające wzdłuż drogi. Bardzo często parę sztuk potrafi stać na środku
drogi i dopiero jak się bliżej podjedzie, łaskawie ustępują miejsca. Jak się później okaże, widok owieczek asystujących drogom
będzie nam towarzyszył przez cały nasz czas pobytu w Norwegii.
Opuszczona, górska osada
W miarę nabierania wysokości, na poboczach zaczyna pojawiać się śnieg. Nie jest go co prawda tyle,
co na reklamowych spotach, niemniej duże połacie leżącego śniegu zachęcają nas do zatrzymania się i pobiegania po śniegu.
Na jednym z takich postojów natykamy sie na włoską ekipę narciarską trenującą zjazdy. Amatorkę czuć na kilometr, ale
miło jest przez chwilę popatrzeć w środku lata na zimowe sporty. Próbujemy też nawiązać dialog polsko-włoski,
ale podejście do nieumiejącego się zatrzymać narciarza, grozi zderzeniem, więc kończy się tylko na wymianie uśmiechów
i bliżej niezrozumiałych okrzykach :-) Czas jechać dalej.
Śnieg w sierpniu to tutaj standard
Podczas jednego z ostrzejszych podjazdów zdaję sobie ponownie sprawę, że z autem jest znowu coś nie tak.
Jeździłem tym samochodem wielokrotnie w górach i znam jego możliwości, ale tutaj ma on wyjątkowe problemy z poruszaniem się w górzystym terenie.
Coraz częściej odnoszę wrażenie, że samochód nie ma mocy i bardzo ciężko wjeżdża pod górę. Do tego ponownie zauważam, ze zużycie paliwa
jest nienaturalnie wysokie. Jazda pod górę ma swoje wymagania, ale czuję, że coś nie gra. Od tego momentu zaczynam przyglądać się problemowi
ze szczególną uwagą.
Powoli dojeżdżamy do najwyżej położonego punktu na trasie...
Tymczasem jednak docieramy do najwyżej położonych partii gór na trasie przejazdu, w tym miejscu wysokość dochodzi
do 1300 m.n.p.m. Droga przestaje się wznosić i wjeżdżamy na w miarę równy teren. Wokół pojawiają małe górskie jeziorka, zwłaszcza
jedno z większych jest urocze, ponieważ wpada do niego wodospad, a wokół rosną białe górskie kwiaty - wełnianki. Jest ich całe mnóstwo
i stanowią miły kontrast dla dość surowej okolicy wokół. Aż żal odjeżdżać z tego miejsca.
Na trasie jest sporo większych i mniejszych jeziorek
Gdzieś na równiejszym kawałku drogi ponownie się zatrzymujemy. Są ławeczki, jest stół, nad nami świeci słońce, a widoki
są cudowne. Nic tak nie smakuje jak gorąca kawa w rześkim, górskim powietrzu, toteż spędzamy tutaj dłuższy czas. Nic jednak nie trwa wiecznie
i w końcu pakujemy się znowu do samochodu.
Po ruszeniu zauważam, że samochód odzyskał swoją moc. Na razie jednak nie potrafię powiązać problemu z wysokością, na jakiej
się znajdujemy, a właściwie z niższą temperatura wokół. Już wkrótce stanie się jednak jasne, że mamy na tyle poważny problem, że jeśli myślimy
o podróży na daleką północ, nie możemy odpuścić sobie tego tematu.
Górska surowość i pustka
Po przejechaniu paru kilometrów droga zaczyna opadać. Wokół powoli zaczyna się robić zielono. Zjeżdżamy w kierunku fiordu.
Trochę zakrętow przed nami, parę ostrożnych minięć z innymi jadącymi pod górę i dojeżdżamy do Stegastein - platformy widokowej
umiejscowionej około 650 metrów nad Aurlanfjord. Rozpościera się stąd wspaniały widok na fiord, a także położone poniżej miasteczko Aurland.
Miejsce jest bardzo urzekające, a widoki wprost cudowne - jedne z najładniejszych, jakie widzieliśmy w Norwegii.
Widok ze Stegastein na Aurlandfjord
Sama platforma to długa kładka wychodząca w kierunku fiordu, na końcu której, zamiast typowej barierki, została osadzona
gruba szyba. Pomysł jest ciekawy, bo pozwala lepiej widzieć co jest w dole, jednocześnie u bardziej bojaźliwych może wzbudzić
dreszczyk emocji, kiedy się przy niej przebywa. Niezależnie jednak gdzie się stanie i gdzie spojrzy na fiord - można tak stać i stać,
patrzeć i patrzeć...
W końcu jednak trzeba ruszać. Robimy to z ciężkim sercem. Zjeżdżając do miasteczka jeszcze wielokrotnie się zatrzymujemy
przy drodze i podziwiamy fiord. Umożliwiają to liczne zatoczki, w których można na chwilę zaparkować. Są one przeznaczone do wymijania się
z pojazdami jadącymi z naprzeciwka, ale ruch jest znikomy, więc korzystamy z nich bez wyrzutów sumienia.
W kierunku Aurland
Jesteśmy w Aurland. Miasteczko tonie w słońcu, a my dalej planujemy podróż. Ponieważ bardzo nam się podobała świątynia
w Borgund, postanawiamy przejechać na drugą stronę fiordu do pobliskiej miejscowości Undredal, gdzie wg przewodnika kryje się
jeden z najmniejszych kościółków w Norwegii, także należącego do grupy kościołów klepkowych - stavkirken. Cóż mogę o nim powiedzieć.
Po prostu jest. Rzeczywiście malutki, ale obity białymi deskami, zupełnie nie oddającymi klimatu znanego z Borgund. Nawet zaplecze
turystyczne jest więcej niż skromne - jakiś malutki parking i... to wszystko. Wąski dojazd powoduje, że przyjeżdżający z turystami autobus
ciężko manewruje między domami. Szybko stąd wyjeżdżamy, mimo, iż sama miejscowość wydaje się być dość ciekawie położona. Moim zdaniem nie
warto tam zajeżdżać i tracić czasu, chyba, że jest się fanem tego typu atrakcji i zalicza się je wszystkie po kolei.
Rzeka w Undredal
Tuż po wyjeździe z miejscowości zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu. Już wcześniej dokonałem pewnego odkrycia.
Otóż na początku wydawało mi się, że większe zużycie paliwa oraz ociężałość pojazdu wynikają z większego obciążenia. W pewnym momencie
jednak zauważyłem, że także podczas jazdy z góry na dół pojazd wydaje się przyhamowywać. To mi nasunęło pewną myśl.
Wyciągam lewarek i podnoszę samochód. Ręką sprawdzam każde z kół. Dwa z przodu robią po dwa obroty i się zatrzymują.
Więc jednak moje przypuszczenia się sprawdziły. Oto i przyczyna - coś hamuje koła. Teraz wszystko nabiera sensu. Większe spalanie,
problemy z podjazdami pod górę to efekt dodatkowego tarcia. Ponieważ jednak nie znam się na samochodowej mechanice, dzwonię do kolegi z Polski.
Ten sugeruje co może być przyczyną, niestety własnoręczna naprawa tego defektu raczej nie wchodzi w grę, wobec czego, po krótkiej naradzie,
decydujemy się na podróż do najbliższego w okolicy warsztatu samochodowego. To, czego najbardziej się obawiałem przed wyjazdem, zaczyna
się urealniać...
Undredal. Daleko po prawej góry ze Śnieżną drogą
Warsztat samochodowy. Analiza mapy wykazuje, że być może znajdziemy go w Voss. To nieco większa miejscowość, więc i
szanse na naprawę mamy większe. Jest po pierwszej, więc powinniśmy spokojnie zdążyć. Niestety nasza nieznajomość tutejszych obyczajów
powoduje, że niezbyt się śpieszymy, sądząc, że mamy sporo czasu, kiedy więc dojeżdżamy do Voss, jest godzina piętnasta. Gapimy się w
wolno przesuwające sie za oknem domy i szukamy czegoś, co może wskazywać na serwis. Takoż i coś widzimy. Na parkingu parę samochodów,
jakieś duże budynki, dźwigi. Wchodzę do czegoś, co przypomina biuro. Nikogo tam nie ma, wołam, dalej nic. Nawołując wchodzę dalej i
ciągle cisza. No cóż, okręt bez żeglarzy, jak Mary Celeste. Jedziemy szukać dalej. W kolejnym "podejrzanym" punkcie facet wypytuje co
to za samochód, po chwili drukuje mi na drukarce mapkę, gdzie mamy pojechać. No w końcu! Nastawiam nawigację, a ta prowadzi... prosto pod salon
Hyundaia. Ok - myślę sobie - niech będzie. Wchodzę do salonu, pojawia się jakiś zdziwiony starszy jegomość, pytam, czy rozmawia po
angielsku i kolejny raz się przekonuję, że nie ma sensu w Norwegii o to pytać... tłumaczę mu nasz problem, a ten z rozbrajającym uśmiechem
tłumaczy, że jest po 15 i wszystkie serwisy już nie pracują. Zaprasza więc nas w... poniedziałek rano. Stoję i jeszcze raz proszę
o powtórzenie, bo nie wiem czy dobrze usłyszałem. Jest piątek, godzina 15.30, a mamy przyjechać dopiero w poniedziałek? Nie ma
zupełnie takiej możliwości, strata dwóch dni nie wchodzi w ogóle w rachubę. Pytam się więc, czy może mógłby polecić coś
prywatnie, jakiś warsztat, który robi nadgodziny albo ma nockę... Dostajemy adres, ale i tam wszystko jest pozamykane i nikogo nie ma.
Przejechaliśmy Voss w wzdłuż i w szerz po parę razy i nic. Wygląda więc na to, że jak zepsuje ci się samochód w piątkowe popołudnie,
to na weekend możesz sobie zaplanować co najwyżej wycieczkę rowerową.
Pada nazwa Bergen. A może pojedźmy do Bergen? Początkowo nie planowaliśmy zwiedzania tego miasta, ale może
tam będzie jakaś całodobowa stacja obsługi? Bądź co bądź to już nie tak daleko, a w tak dużym mieście musi coś się znaleźć. Dodatkowo
"Pascal" zachwala miejscowy targ rybny, więc w tym momencie decyzja jest już przesądzona - ruszamy w kierunku drugiego
co do wielkości miasta w Norwegii i największego portu rybackiego kraju.
Droga z Voss do Bergen to mnóstwo tuneli, tym ich więcej, im bliżej Bergen.
O ile na początku Norwegii tunele to była ciekawostka i nawet potrafiliśmy się w nich zatrzymać zrobić zdjęcie,
o tyle już później nie sprawiały już nam większej frajdy biorąc pod uwagę fakt, że jadąc tunelem traciliśmy widoki na zewnątrz.
Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w okolicach miejscowości Takvam, gdzie nad fiordem przerzucony jest okazały most. Biegam trochę
rozprostowując kości i robię parę zdjęć, ale po chwili trzeba ruszać dalej - została nam niecała godzina jazdy. Cieszę się, że utrzymuje się
słoneczna pogoda i jest ciepło, bo Bergen to chyba jedno z najbardziej deszczowych miast na świecie.
Kolorowy i tłumny Bergen - ulica na Bryggen
Po 18 jesteśmy w Bergen. Nie znając miasta kręcimy się w centrum w kółko nie mogąc się zdecydować, gdzie skręcić,
żeby nie trzeba było potem iść kawał drogi na targ. W końcu jakimś cudem chyba parkujemy w centrum pod sklepem spożywczym Rema1000
i uzbrojeni w aparaty fotograficzne wyruszamy w kierunku, z którego dobiega muzyka. Początkowo idziemy prawie pustymi uliczkami,
gdy po chwili wychodzimy w pobliże portu - natykamy się na dzikie tłumy ludzi! Po pustkach norweskich jestem w lekkim szoku,
ale domyślam się, że to ładna pogoda wypędziła ludzi na ulice. Na początku nie jest jeszcze tak źle, ale im bliżej
Torgetu, gdzie znajduje się słynny targ rybny, tym ludzi coraz więcej.
Torget, jedno ze stoisk z owocami morza
Przy samym porcie trzeba się już często przeciskać między ludźmi. Zupełnie mi to jakoś nie przeszkadza.
Z daleka czujemy zapach ryb unoszący się w naszą stronę - jest dokładnie tak, jak opisuje to przewodnik.
A na targu można kupić chyba wszystko, co pochodzi z morza - świeżo złowione ryby, które jeszcze przed godziną pływały w fiordzie, ich wędzeni
kuzyni, których życie było o parę dni krótsze, mnóstwo krabów, małż, krewetek i nie wiem czego tam jeszcze.
A polski?
Ciężko się na coś zdecydować, tak duży jest wybór. Niektórzy sprzedawcy przed zakupem zachęcają do prób
smakowych. Kosztujemy jakieś gatunki ryb, niektóre mają specyficzny smak, są w jakichś ziołach i nawet zastanawiamy się,
czy nie kupić czegoś, ale cena tej, która najbardziej smakowała to ponad 150 NOK za pół kilo, więc nasz entuzjazm
szybko słabnie. Na koniec próbujemy też wieloryba - nic szczególnego, w smaku przypominał jedną z ryb. Cena - 450 NOK za kg.,
więc nasza degustacja kończy się na zakupie kanapek z farszem rybnym i krewetkami. Smakują jak nigdy, chociaż osobiście
wolałbym zjeść jakiś porządny kawałek ryby...
Łodzie podkreślają klimat Bryggen
Wcześniej jednak ruszamy w kierunku Bryggen - starej kupieckiej dzielnicy z drewnianymi domami z XVIII w.
Znajdują się one na światowej liście dziedzictwa UNESCO i trzeba przyznać, że nadają nabrzeżu specyficzny, stary klimat. Znajduje się tu
około 62 starych domów, pomiędzy którymi są wąskie uliczki, często wyłożone drewnianymi deskami! Jeśli chodzi o mnie, to pierwszy raz w życiu
widziałem coś takiego. Panujący tam delikatny półmrok wyzwala specyficzne wrażenia. Spacerując uliczkami wyobrażam sobie zamierzchłe
czasy, uliczki pełne brodatych rybaków, którzy właśnie, po całym ciężkim dniu pracy, powrócili z pracy z morza, jednonogich piratów z
opaską na oku, krzyki i burdy w pobliskich knajpach oraz zwykły, wieczorny gwar rybackiego nabrzeża. Dziś też znajdują się tu restauracje
i puby, a także sklepy z pamiątkami, muzea oraz - nieco z boku - cała masa wystawionych właśnie stołów i krzeseł, gdzie współczesna
gawiedź w rytm rozgrywających się niedaleko koncertów pochłania piwo w ilościach iście pirackich.
Jeden z koncertów
Przechadzamy się pomiędzy sklepikami, zatrzymujemy się na dłużej przy jednym z koncertów
granych w ramach "The Tall Ships Races" i słuchając muzyki pasującej do miejsca wczuwamy się w miejscowy klimat. Bryggen i Torget
to obowiązkowe miejsca, gdzie trzeba być będąc w Bergen! Miasto, które na początku w ogóle nie leżało w naszych planach okazało się
być jednym z tych miejsc w Norwegii, do których z chęcią bym dziś ponownie wrócił. Trochę żałuję, że nie obejrzeliśmy panoramy
miasta z pobliskich wzgórz, ale tego dnia było już na to za późno, a zostać dłużej nie mogliśmy. Może kiedyś... myślę, że warto
przylecieć tutaj nawet samolotem na weekend i dokładniej zwiedzić miasto i okolice, dłużej posiedzieć na Bryggen
i lepiej zapoznać się z ofertą miejscowego rybnego targu :-)
...oraz absolutny zakaz używania otwartego ognia
Bryggen i stare uliczki wyłożone drewnem...
W Bergen przebywamy aż do późnej nocy, na koniec robimy zakupy w Remie1000, tej, obok której zaparkowaliśmy, odszukujemy
stację z gazem LPG i tankujemy samochód do pełna (mamy pewien problem z odnalezieniem stacji, ale dzięki GPS'owi w końcu znajdujemy
ją schowaną gdzieś w mieście) i zupełnie zapominając, po co tutaj przyjechaliśmy, ruszamy na północ.
Jadąc mamy możliwość podziwiania miasta nocą, zwłaszcza świateł połyskujących na falach. Wkrótce jednak zostawiamy miasto za sobą i...
zastanawiamy się, a co z noclegiem? Sugeruję odjechanie kawałek drogi od miasta i rozbicie się na dziko w namiocie. Kawałek przeradza
się w kawał, a próba znalezienia czegoś po ciemku spełza na niczym. Jadąc drogą E39 za Bergen raczej nie widzimy dogodnego miejsca na biwak,
a na liczniku kilometr bije za kilometrem. W pewnym momencie jest nadzieja - zjeżdżamy w jakąś ciemną drogę licząc na choć minimalne odosobnienie,
niestety pobocza są zbyt niegościnne, aby rozbić namiot, na domiar złego droga kończy się nagle przed płotem jakiegoś zakładu pracy.
Musimy zawracać. Ponieważ jest już bardzo późno, odpuszczamy sobie dalsze szukanie. Czeka nas kolejna noc w samochodzie na jednym
z parkingów. Emocje związane z dniem jednak są tak silne, że wcale się tym nie przejmuję. Obok znajduje się kierunkowskaz
wskazujący na jakiś punkt czerpania wody - rano będzie jak znalazł, myślę, wyciągając nogi pod szybę samochodu i jak zwykle zasypiając
w ciągu paru minut.
|