|
Sognenfjord i okolice Odrętwiałe i niezadowolone z wypoczynku nogi wymuszają moją pobudkę wcześniej niżbym sobie życzył. Na dworze pochmurno, ale ciepło i nie pada. Gramolę się z samochodu i wyruszam na poszukiwania ujęcia pitnej wody. Niestety, moje krótkie poszukiwania spełzają na niczym, a ponieważ jeszcze nie do końca sie obudziłem i raczej nie mam ochoty odchodzić dalej od samochodu, odpuszczam sobie dalsze szukanie. Miejsce naszego noclegu to zwykła zatoka przy drodze, wokół jest raczej mało ciekawe otoczenie, więc szybko ruszamy. Po chwili zatrzymujemy się nad pobliską rzeką, przejeżdżamy zardzewiałym mostem na drugą stronę i urządzamy poranną toaletę. Niedaleko ktoś traktorem kosi trawę, ale wcale nam to nie przeszkadza zanurzyć się w chłodnej wodzie. W dobrych humorach, jak to zwykle po porannej toalecie w krystalicznie czystej wodzie na łonie natury, ruszamy dalej. Samochód sprawuje się doskonale, co znowu pozwala mi zapomnieć o tym, że w Bergen zachowaliśmy się nieco lekceważąco :-) Jedziemy na północ trasą E19 w kierunku Sognenfjordu. Około dziesiątej zatrzymujemy się w dość uroczym, jak na tej trasie, miejscu na śniadanie - parkingu obok jeziora Storevatnet. Jezioro położone jest nieco w dole, siedząc przy stoliku i jedząc gorącą fasolkę po bretońsku podziwiam uroki akwenu, jednocześnie obserwując, jak zmyślni Norwegowie wykorzystali położoną pośrodku wysepkę jako naturalny słup podtrzymujący linię wysokiego napięcia przerzuconą przez środek jeziora. Na parkingu postawiono drewnianą toaletę i po raz pierwszy tak naprawdę się przekonuję, w jak cywilizowanym kraju przyszło nam przebywać. Pomimo odosobnienia miejsca, nie ma mowy o żadnym wandaliźmie. Toaleta jest czysta, zadbana, w środku papier toaletowy, ba, obok druga rolka w zapasie. Nikt nic nie ukradł i nie pomazał spray'em. Takich toalet w Norwegii spotkamy potem dość dużo. W Polsce raczej nie do pomyślenia. Sognenfjord w okolicach Asheim Kolejka oczekujących samochodów jest mała, tylko parę aut, ale co kilka minut przyjeżdża kolejny, także prom odpłynie pełny - nie ma tutaj możliwości ominięcia tak dużego fiordu ani przejechania go mostem, więc chętnych jest sporo. Na trasie kursują dwa promy - jeden płynie w kierunku Laviku, drugi - Oppedal, więc chwilę musimy zaczekać, aż nasz przypłynie z drugiego brzegu. W międzyczasie wzdłuż kolejki czekających samochodów chodzi inkasent i sprzedaje bilety. Ma przy sobie przenośny, bezprzewodowy terminal, więc można płacić kartą, my jednak decydujemy się na gotówkę. Nie trzeba (i chyba nawet się nie da) wykupować biletów w budce, która znajduje się obok, a wystarczy spokojnie poczekać w kolejce aż podejdzie bileter. Przyjemność przetransportowania się na drugi brzeg kosztuje nas 121 NOK. Widok z trasy 13 na jezioro Haukedalsvatnet Jedna z dolin na trasie Droga wznosi się i opada, towarzyszyć jej zaczyna też wartka rzeka, która tworzy liczne kaskady i przełomy. Tradycyjnie nie brakuje też sporego wodospadu. W tym miejscu stoją jakieś zabudowania. Chociaż okolica jest bardzo ładna zastanawiam się, czy mieszkańcom nie przeszkadza ciągły huk wody... W sumie... po co jechać dalej? :-) Przełom w Fossestien My jednak po spędzeniu w tym miejscu nieco dłuższego czasu wsiadamy do samochodu i ruszamy dalej. Z kilometra na kilometr krajobrazy wokół drogi stają się coraz bardziej surowe i momentami zaczynają się nawet pojawiać wysokogórskie klimaty znane już nam ze Snovegen... Muszę jednak szczerze przyznać, że całość trasy nie wywarła jednak na nas jakiegoś szczególnego wrażenia. Snovegen zdecydowanie bardziej nam się podobała. Zjazd w kierunku Vetlefjorden... Tuż za jeziorem Nystolsvatnet droga zaczyna bardzo gwałtownie opadać w dół. Z góry można podziwiać, jak dziesiątkami zakrętów schodzi w dół i pokonuje różnicę kilkuset metrów. Zaczynamy zjeżdżać, to kolejna droga, której nie można pokonać zwyczajnie naciskając co jakiś czas hamulec, bo zjeżdżanie na samych hamulcach, bez wspomagania hamowania silnikiem, grozi ich spaleniem. Ruch jest praktycznie zerowy, dlatego mimo licznych przewężeń na drodze nie musimy ani razu korzystać z klasycznych zatoczek, które umożliwiają minięcie się pojazdów. ... i już na dole Widok z drogi niedaleko Dragsvik Płynąc promem widać w oddali ośnieżone szczyty najwyższych gór w Skandynawii - Jotunheimen, cel naszej jutrzejszej wizyty. Ponieważ dzieli nas od nich jeszcze sporo drogi, po dopłynięciu do brzegu postanawiamy podjechać do nich bliżej. Po kilkudziesięciu minutach jazdy zauważamy kierunkowskaz wskazujący na... kąpielisko. Szybka decyzja - jedziemy się kąpać. Jest ciepło i słonecznie, zobaczymy jaka jest woda. Z drogi dość ostro trzeba zjechać w dół w kierunku brzegu. Droga jest polno-żwirowa i biegnie pomiędzy płotami, w pewnym momencie zastanawiam się nawet, czy nie wjedziemy komuś na podwórko, tym bardziej, że na drodze stoi jakiś ciągnik i grupa ludzi coś ładuje na przyczepę. Nie możemy swobodnie przejechać, więc się zatrzymujemy i cierpliwie czekamy, aż droga zrobi się przejezdna. Norwegom jednak nie śpieszno, zachowują się, jakby nas w ogóle nie zauważyli i dopiero po paru dobrych minutach możemy jechać dalej. Na szczęście jest już blisko i dojeżdżamy do małego parkingu na polu. Nikogo tu nie ma. Kilkadziesiąt metrów obok jest kąpielisko - trochę żwirku i duże płaskie głazy, na których można się rozbić. Piękna okolica oraz przystrzyżona wokół trawka wręcz zachęcają do zostania na noc, niestety obok znajduje się wyraźny zakaz rozbijania namiotów. Nie wiem w tym momencie, czy to fiord czy jezioro, dlatego biorę na język trochę wody - jest słona. Kąpiel w Sognenfjord I znowu żal opuszczać fajne miejsce (dla zainteresowanych przebywających w tym rejonie służę namiarami), ale czas zaczyna nas gonić, trzeba poszukać równie ciekawego co to miejsca na biwak. I znowu musimy czekać, aż Norwedzy zjadą z drogi, tym razem trwa to jednak krócej. Wyjechanie z dołu było juz nieco trudniejsze, bardzo ostry żwirowy podjazd na samej górze, dodatkowo utrudniony ostrym zakrętem i buksującymi nieco kołami, wymagał dużego skoncentrowania. Tego dnia, jak się wkrótce okazuje, czeka nas ostatnie pół godziny jazdy. W pewnym momencie pojawia się niepozorna, zarośnięta polna droga. Skręcamy w nią i po kilkunastu metrach ostrożnej jazdy zatrzymujemy się przy jakichś drzewach. Obok jest kawałek pustego miejsca, jakby mały półwysep wychodzący w fiord - idealne miejsce na biwak. Dzisiejszą noc decydujemy się spędzić tutaj. To będzie nasza pierwsza w Norwegii noc na dziko pod namiotem. Te "jakieś" drzewa okazują się drzewami owocowymi - dokładnie śliwkowymi, a miejsce wygląda na na pół zdziczały ogród, który popadł w ludzkie zapomnienie. Nie znam tych śliwek, ale smakują wyśmienicie, to przecież także nasze pierwsze świeże owoce od paru dni. Na drugi dzień nazrywam ich na drogę pół reklamówki. Dobre, norweskie śliwki zjedzone w dużych ilościach okazały się być łaskawe gastrycznie i nie popadły w konflikt z polskimi żołądkami. Wzdłuż fiordów rozrzucone są liczne domki Grubo ponad pół godziny trwa walka z kleszczami - pięć razy dokładnie oglądamy materac i za każdym razem znajdujemy kolejnego. W końcu jednak zwyciężamy i możemy spokojnie zasiąść do stolika. Ciepłe jedzenie, nieco alkoholu "na sen" oraz urocze miejsce i wspaniały widok na fiord, a przede wszystkim brak natrętnych latających gości (tych parę na dystans skutecznie trzymał "Autan"), mimo zmęczenia nie pozwalają nam długo pójść spać, przeganiają nas dopiero zapadające ciemności oraz lekki chłód znad fiordu i zwykłe zmęczenie. |
|