• Parę słów wstępu
  • Przygotowania
  • Międzyzdroje i prom
  • Kierunek - Oslo
  • W stolicy...
  • Tam gdzie Laerdal i Aurland
  • Przez góry do Bergen
  • Sognenfjord i okolice
  • Jotunheimen i Geiranger
  • Trollstigen i Trondheim
  • Za koło polarne pod Bodo
  • Deszczowe Lofoty
  • Lofotami do Narviku
  • Narvik - Alta
  • Nordkapp
  • Lofoty po raz drugi
  • Lofoty c.d.
  • Bye bye Norwegio

  • Z Laponii do Ystad...


  • ABC, czyli uwagi ogólne
    Galeria
    Księga Gości i komentarze

    Menu Główne

    (c) xaltuton 2009
    Jotunheimen i Geiranger



        Śpi nam się wyśmienicie, ja w końcu mogę rozprostować nogi (co jest największą moją bolączką spania w aucie), dlatego aż do 9 rano nikt nie wychodzi z namiotu. W końcu jednak, wyspany i wypoczęty, wyczołguję na zewnątrz. Jest pochmurno, ale nie pada. Jak za czasów szkolnych wspinam się po drzewach i zbieram śliwki na drogę. Rozleniwieni nieśpiesznie jemy śniadanie, powoli pakujemy graty do samochodu, ja zapisuję współrzędne GPS i znowu ruszamy w drogę.

        Szybko dojeżdżamy do miejscowości Sogndal i z 13 przenosimy się na drogę nr 55. Podążamy w kierunku Gaupne, a następnie wzdłuż Lustrafjordu aż do samego jego końca. Stamtąd wjeżdżamy na drogę Sognefjellet, która przeprowadzi nas przez góry Jotunheimen. Droga ta została tak skonstruowana, że umożliwia leniwym turystom podziwianie górskich krajobrazów nawet bez wychodzenia z samochodu. Na trasie tej znajduje się najwyżej położony odcinek szosy w całej Norwegii - 1434 m.n.p.m.


    "Celownik"
        Wkrótce droga gwałtownie się pnie i dojeżdżamy do Turtagro. Nie jest to jakaś miejscowość w sensie miasteczka, ale jedynie hotel i parę jakichś budynków. Cena w hotelu zaczyna się od 340 NOK od osoby, być może cena wynika z lokalizacji - z okolic odchodzi sporo szlaków w kierunku najwyższych szczytów. Niedaleko znajduje się też punkt widokowy ze specjalną konstrukcją przypominającą stół z ruchomymi, pionowymi szybami. Na stole napisane są nazwy szczytów widocznych z tego miejsca, przekręcając szyby tak, żeby pomiędzy nimi znalazł się napis, jednocześnie widzimy szczyt, którego się tyczy napis. Doskonały pomysł dla turystów chcących wiedzieć, co mają przed sobą.


    Droga przez góry Jotunheimen
        Zaraz za Turtagro krajobraz robi się już bardzo surowy. Pojawia się śnieg na poboczach, jednak o tej porze nie tworzy wielometrowych zasp, jakie wcześniej widzieliśmy na folderach. Obok drogi powbijane są wysokie na marę metrów tyczki. Podejrzewam, że oznaczają i wytyczają drogę, kiedy jest tutaj dużo śniegu.

        Na dworze nie ma mrozu, ale temperatura to maksymalnie parę stopni, do tego wieje dość duży wiatr, więc pierwszy raz w Norwegii zakładam czapkę. Nie mam rękawiczek, więc po kilkunastu minutach pobytu na zewnątrz od zimnego korpusu aparatu fotograficznego grabieją mi palce.

        Szczyty gór toną w chmurach ale i tak się cieszę, że chociaż nie pada albo nie ma mgły. Co parę minut mijamy samochód, widać, że trasa cieszy się dużą popularnością. Na zorganizowanych co jakiś czas parkingach zawsze stoi auto lub dwa.


    Jęzor lodowca w tle i... wełnianki
        Na parkingu, gdzie znajduje się Sognefjell Turisthytte widnieje napis, że znajdujemy się na wysokości 1415 m.n.p.m. Wieje tutaj wyjątkowo dotkliwy wiatr, niedaleko w zasięgu wzroku znajduje się lodowiec, na poboczu leży śnieg, a tu proszę, obok rosną kwiaty - są to te same kwiaty, które widzieliśmy w okolicach Aurland. Zastanawiam się, jak udało im się wyrosnąć w tak niegościnnym otoczeniu.

        Zastanawiamy się, czy nie urządzić wycieczki do najbliższego jęzora lodowca, ale chociaż wydaje się być niedaleko, to wiem, że tak naprawdę to spory kawałek drogi. Po krótkim namyśle rezygnujemy - jest zbyt zimno, a dziś musimy dotrzeć do Geiranger. Nie znamy drogi, więc nie wiemy też ile jeszcze ciekawych rzeczy po drodze na nas czeka. A doba przecież nie jest z gumy...


    Fantestein
        Od Sognefjell Turisthytte do przełęczy Fantestein to dosłownie parę minut drogi. Tutaj droga nr 55 osiąga wysokość 1434 m.n.p.m i w tym miejscu jest to najwyżej w Norwegii położona droga państwowa. Miejsce jest zaznaczone słupkiem, a obok znajduje się barierka i tabliczka z wyciętą nazwą "Fantesteinen", więc całość trudno przegapić.

        Po kwadransie drogi od Fantestein krajobraz na powrót przestaje być surowy i zaczyna dominować zieleń. Pojawiają się porosty i trawy. Droga zaczyna gwałtowanie opadać w dół. Po prawej stronie mijamy spadający z kilkudziesięciu metrów wodospad, nabieram z niego wody do butelek, bo ta z Polski już się nam powoli kończy. Czytałem wcześniej, że taką wodę prosto z górskich strumyków w Norwegii można pić nawet bez przegotowania. Początkowo używamy jej tylko do gotowania posiłków, ale kiedy chce mi się pić i nie ma innej, "ryzykuję" i piję taką. Nie mam z tego powodu żadnych problemów.


    Zjazd z gór Jotunheimen w kierunku Lom

    Jeden z wodospadów w dolinie












        Dolina, do której się zjeżdża z Jotunheimen to kilkanaście kilometrów jazdy i przyjemne widoczki. Na dole wzdłuż drogi płynie szeroka ale płytka i z licznymi wysepkami rzeka, od czasu do czasu na pobliskich wzgórzach widać też spadające z dużych wysokości wodospady. Koniec doliny zamyka miasteczko Lom, do którego docieramy przed godziną piętnastą.

        W Lom robimy mały spacerek i idziemy do kolejnego kościółka stavkirken. Pochodzi on z połowy XII wieku, ale niestety w międzyczasie został przebudowany, dlatego nie robi na mnie takiego wrażenia jak ten z Borgund, chociaż jeśli chodzi o walory turystyczne, zdecydowanie wg mnie jest ciekawszy niż ten z Undredal. Od razu widzimy, że kościółek jest znaną w okolicy atrakcją, bo z dziewiczych terenów gór Jotunheimen trafiamy prosto na dość zatłoczony parking z autokarami i licznymi peletonami turystów. Nie jest to co prawda Bergen, ale jak na mój gust i tak jest za dużo ludzi. Zdecydowanie wolę bardziej bezludne miejsca.


    Dwunastowieczny kościółek w Lom
        Warto się udać obok parkingu do przepływającej przez miasto rzeki. Do dosłownie 100 metrów, za to będziemy mogli przejść się drewnianym mostem nad wzburzoną rzeką i podziwiać bardzo szybki w tym miejscu nurt. Tutaj rzeka wrzyna się w skaliste podłoże tworząc mały kanion, który, być może za x tysięcy lat, dorówna temu chociażby z Abisko w Szwecji. Nieco odważniejsi mogą też stanąć na kawałku skały wystającym nad wodą. Potknięcie się i upadek do wody mimo niewielkiej wysokości może tu być bardzo niebezpieczny, więc radzę zachować szczególną ostrożność.

        Chcielibyśmy dziś dotrzeć jeszcze do Geirangerfjordu, więc nie zabawiamy w Lom zbyt długo. Co prawda nie jest jeszcze zbyt późno, a Geiranger z mapy wydaje się być już blisko, ale jakoś nie mamy ochoty na łażenie po Lom. Zasnute chmurami niebo też nie wróży nic dobrego. Tyle się naczytałem o Geiranger jako o jednym z najpiękniejszych miejsc, że zajechanie tam w deszcz byłoby przynajmniej mocno niewskazane... Zatem jednogłośną decyzją wyjeżdżamy z miasteczka. Półtorej godziny później będziemy już na Dalsnibbie w pobliżu Geiranger, ale o tym za chwilę.


    Droga nr 15, niedaleko skrętu na Geiranger
        Na razie kierujemy się na trasę nr 15, okolica w miarę jazdy staje się coraz ciekawsza, więc się nie śpieszymy. Już z daleka widać wzniesienia i nagie zbocza skał pokryte śniegiem. Kiedy dojedziemy do góry, która od jakiegoś czasu jest na wprost drogi, musimy odbić na trasę nr 63. Stoi tutaj wyraźne oznaczenie, więc trudno przegapić zjazd. 15 ucieka w lewo poprzez groblę do pobliskiego tunelu i dalej w kierunku Stryn, my skręcamy ostro w prawo. Tuż za zakrętem stoją dwaj autostopowicze z dużym napisem "Geiranger" na kartce. Niestety jesteśmy tak załadowani, że nie ma szans, żeby weszła chociaż jedna dodatkowa osoba, a co dopiero mówić dwie i... ich bagaże. Następuje pełen zrozumienia uśmiech. Powodzenia, życzę w duchu. Jak się później okaże, to byli jedyni autostopowicze, jakich zobaczyliśmy podczas naszych norweskich wojaży.


    Podjazd na Dalsnibbę
        Od tego momentu trasa zaczyna się powoli piąć w górę. Jadąc do Geiranger od strony południowej dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą, która odbija w bok na górę Dalsnibba. Po lewej stronie stoją dwa budynki i jest jakiś zajazd, a po prawej budka, gdzie trzeba zapłacić za wjazd na górę. Jak się okazuje, budka jest pusta. Nie widać żadnych szlabanów więc jedziemy dalej (wracając widzimy, że bileter jest już w środku, chyba po prostu wyskoczył wcześniej na siusiu :-) ).


    I jak my potem zjedziemy ze szczytu? :-)
        Droga na Dalsnibbę jest szutrowa, z bardzo ostrymi podjazdami i zakrętami, ale żeby nie było za łatwo, często brakuje ochronnych barierek, o czym zresztą ostrzegają znaki, więc trzeba uważać, żeby nie załapać pobocza i nie zsunąć się z samochodem do urwiska. Ponieważ brak jest dobrej przyczepności typowej dla asfaltu, jazda przy krawędzi drogi to proszenie się o kłopoty, zwłaszcza na ciasnych zakrętach, które tutaj mają nawet po 180 stopni. Do tego zjeżdżające z góry samochody, ba, nawet autobusy, powodują, że mimo iż lubię takie drogi, to tutaj jestem bardziej skoncentrowany niż zwykle - zwłaszcza, że nie wszyscy w samochodzie tak łatwo jak ja znoszą ten wjazd... :-) Na jednym z łuków dochodzi do sytuacji, że kierowca zjeżdżającego autobusu prosi mnie o przejechanie z prawej na lewą stronę drogi, aby mógł wykręcić na zakręcie...


    Widok ze szczytu Dalsnibba na Geirangerfjord. W głębi widoczna zygzakowata Droga Orłów
        Zdecydowanie jednak warto tutaj wjechać - szczyt góry to wg ustawionego tutaj znaku wysokość 1500 m.n.p.m. Rozciąga się stąd ładny widok na położony parę kilometrów dalej fiord Geiranger (czy gdzieś w Norwegii nad fiordem lub w górach może być brzydko?) Niektórzy uważają, że to jeden ładniejszych widoków w Norwegii, mnie jednak nie powalił na kolana, ale to być może z powodu nie do końca wymarzonej pogody... Tak czy siak - jest to kolejne obowiązkowe miejsce do zobaczenia, jeśli ktoś ma tylko taką możliwość, tym bardziej, że można tu zwyczajnie wjechać bez poświęcania pół dnia na wspinaczkę.


    Widok na drugą stronę
        Nawet krótkie przebywanie poza ciepłym wnętrzem samochodu powoduje szybkie wychłodzenie, więc już drugi raz dziś zakładam czapkę. Na górze jest informacja turystyczna oraz sklep z pamiątkami, więc jeśli ktoś tutaj dotarł bez samochodu i nie ma gdzie się ogrzać, to może być to dobre miejsce do tego celu.

        I znowu jedziemy ta samą drogą - tym razem w dół. Wielokrotnie zatrzymując się jeszcze po drodze, pokonujemy półtorakilometrową różnicę wysokości i docieramy po ponad godzinie do miasteczka Geiranger położonego na samym końcu fiordu o tej samej nazwie.

        Geriangerfjord jest chyba najbardziej rozreklamowanym fiordem w Norwegii. Chociaż ma "tylko" kilkanaście kilometrów długości, jest ograniczony bardzo wysokimi oraz stromymi zboczami, z których spływają liczne wodospady. Te najbardziej znane to Siedem Sióstr, Zalotnik oraz Ślubny Welon. Fiord jest również tak głęboki, że mogą wpływać do niego pełnomorskie statki. Widok górujących nad miasteczkiem ogromnych statków jest tu ponoć dość częsty, ale my widzimy teraz tylko przycumowany lokalny prom, który pływa z turystami po okolicznych wodach. Nie jest mały, ale mimo wszystko nie może się równać z Queen Elizabeth :-)

        Zatrzymujemy się na chwilę przy przystani. Na dole jest bardzo ciepło, na dziś mamy już dość wiatru i śniegu gór Jotunheimen i Dalsnibby. Na parkingu widzę czarne Cinquecento na polskich numerach. Trudno uwierzyć własnym oczom. Otóż przed wyjazdem do Norwegii dość namiętnie szukałem informacji w internecie, także na forach, zwłaszcza na http://www.forumnorwegia.net. Z pomocą tego forum skontaktował się ze mną jeden z forumowiczów, który w tym samym czasie co my wybierał się do Norwegii. Tuż przed wyjazdem napisał, że będzie podróżował czarnym Cinquecento... :-) Szansa na spotkanie w tak dużym kraju jakim jest Norwegia jest raczej niewielka, a jednak mimo wszystko gdzieś w środku kraju widzę jego samochód! Teraz jeszcze nie jestem tego pewien, ale po przyjeździe do Polski potwierdzam moje przypuszczenia... Niestety w tym momencie nikogo w samochodzie nie ma, nie wiemy też jak długo tu stoi i kiedy właściciel wróci, więc czekanie jest bezcelowe. A szkoda - bardzo miło byłoby się spotkać i pogawędzić. Być może wtedy też zostalibyśmy w miasteczku na nocleg... a tak, ciągnął mnie widok fiordu z drugiej strony - od strony Drogi Orłów. Tam też zaczęliśmy upatrywać miejsca na nasz nocleg.


    Widok z Drogi Orłów na Geiranger, w tle Dalsnibba
        Droga niedaleko za miasteczkiem ostrymi zakosami gwałtowanie wspina się pod górę, to tutaj zaczyna się, lub jak kto woli kończy, Droga Orłów. Owszem, przyjemnie się jedzie, ale po podjeździe na Dalsnibbę droga nie robi na mnie wrażenia. Mniej więcej w połowie trasy zauważam dość ciekawe miejsce na nocleg. Parę metrów powyżej jezdni jest kawałek dość płaskiego terenu, stoi tutaj jakaś rozwalająca się szopa, ale poza tym żadnego śladu człowieka. Roztacza się stąd rozległy widok na fiord, miejsce wydaje się być prawie idealne. Właśnie, prawie, bo nie do końca jestem przekonany czy nie jest to prywatny teren. Ostatecznie na rezygnację wpływa fakt, że nie za bardzo jest gdzie zaparkować samochód na noc. Nie zostawimy go przecież na Drodze Orłów... Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że jednak można było zaryzykować i tam zostać. Samochód postawilibyśmy nieco dalej, gdzie jak się okazało, byłaby miejscówka. Żałuję tym bardziej, że nazajutrz pogoda ponownie zrobiła się wyśmienita i byłaby okazja zobaczenia fiordu w całej swojej krasie. Skąd jednak wtedy o tym mieliśmy wiedzieć?


    Geirangerfjord z platformy widokowej - kierunek na zachód
        Na szczycie drogi znajduje się platforma widokowa, z której doskonale widać potęgę fiordu, zwłaszcza, kiedy płynie jakiś statek. Wydaje się wtedy taki malutki na tle potężnych skalnych ścian, zupełnie, jakby był modelem zrobionym przez dziecko i puszczonym na wielkiej rzece, i to modelem zepsutym, który nie chce płynąć. Z tej wysokości statki praktycznie stoją w miejscu, trzeba chwili aby się przekonać, ze jednak się poruszają.

        Po godz. 19 opuszczamy Drogę Orłów, a po pół godzinie jesteśmy już na promie. Przepływamy przez Norddalsfjorden z Eidsdalen do Linge (78 NOK) i dalej jedziemy w kierunku Trollstigen - słynnej Drabiny Troli, naszego głównego celu na następny dzień. Droga za promem przebiega doliną więc nie mamy większego problemu ze znalezieniem noclegu i po niecałej godzinie spokojnej jazdy rozbijamy się nad rzeką. Nie jest to tak urokliwe miejsce jak te przy Geiranger, ale w tym momencie to nie istotne - po dniu pełnym wrażeń i zimowych doświadczeń każde z nas marzy już o wypoczynku. Kolejny etap naszej podróży dobiegł końca.


    Wróć Dalej