• Parę słów wstępu
  • Przygotowania
  • Międzyzdroje i prom
  • Kierunek - Oslo
  • W stolicy...
  • Tam gdzie Laerdal i Aurland
  • Przez góry do Bergen
  • Sognenfjord i okolice
  • Jotunheimen i Geiranger
  • Trollstigen i Trondheim
  • Za koło polarne pod Bodo
  • Deszczowe Lofoty
  • Lofotami do Narviku
  • Narvik - Alta
  • Nordkapp
  • Lofoty po raz drugi
  • Lofoty c.d.
  • Bye bye Norwegio

  • Z Laponii do Ystad...


  • ABC, czyli uwagi ogólne
    Galeria
    Księga Gości i komentarze

    Menu Główne

    (c) xaltuton 2009
    Szwecja. Z Laponii do Ystad




    Niedaleko granicy
        Granica norwesko-szwedzka na trasie E10 do Kiruny jest czysto umowna, gdyż jej przekroczenie oczywiście nic nie zmienia za szybą samochodu. Gdyby nie tych parę granicznych budek, możnaby odnieść wrażenie, że nadal jesteśmy w Norwegii. Parę kilometrów dalej zatrzymujemy się na posiłek, jednak na wysokim płaskowyżu wieje tak mocny i chłodny wiatr, że musielibyśmy chyba jeść w czapkach i rękawiczkach, co raczej niezbyt nam się uśmiecha...

        Szybko dojeżdżamy do ogromnego jeziora Tornetrask - to właściwie już koniec góskich klimatów, stąd droga wiedzie w dół. Jeszcze ostatni rzut oka z góry na potężne jezioro i żegnamy się z górami Skandynawii - dalej, aż do Ystad, nasza trasa będzie prowadzić przez tereny nizinne.

        Pogoda gwałtowanie się pogarsza, niebo robi się ciemno-szare i zaczyna padać drobny deszcz, ale jesteśmy już do tego tak jakby przyzwyczajeni... :-)

        Dzisiaj nie mamy bliżej sprecyzowanego celu podróży - chcemy po prostu przejechać kawałek drogi w kierunku wybrzeża. Jesteśmy daleko na północy Szwecji, więc do promu mamy prawie 2 tysiące kilometrów.

        Tuż po zjeździe z góry skręcamy do Parku Narodowego Abisko - położonego około 200 km na północ od koła polarnego, a mimo to jednego z najbardziej słonecznych miejsc w kraju. Niestety dziś słońce ma wolne. Abisko to tak naprawdę rozległa dolina otoczona łańcuchami górskimi oraz wodami jeziora Tornetrask - siódmego co do wielkości jeziora w Szwecji. Odchodzi stąd wiele szlaków, ale chyba najbardziej interesującym miejscem jest kanion rzeki Abiskojakka o głębokości dochodzącej do 20 metrów, z pionowymi i nagimi ścianami klifów. Rzeka spada tutaj kaskadami i dalej wpada do jeziora.


        Zatrzymujemy się na parkingu przy informacji turystycznej i po pobraniu broszurek, wyruszamy nad rzekę. Mamy pewien problem z określeniem kierunku, w którym trzeba iść, aby zobaczyć tą największą chyba atrakcję parku. Jest co prawda mnóstwo tabliczek określających szlaki, ale są po szwedzku i nic nie rozumiemy. Okazuje się, że ciekawy fragment kanionu znajduje się tuż przy torach i wystarczy pójść wzdłuż nich w kierunku na zachód, czyli tutaj lekko w dół, aby się na niego natknąć - znajduje się po prawej stronie torów.

    Kanion w Abisko

        Dochodzimy do kanionu i jakiś czas idziemy wzdłuż niego. Wiele miejsc robi wrażenie, a ja jak zwykle muszę zejść ze ścieżki. Robię to w jakimś dogodniejszym miejscu i schodzę aż do samej wody - jest bardzo stromo, ale sztuka się udaje. Gdybym wpadł tutaj do nurtu, pewnie byłby to mój ostatni wyjazd.... Na dole woda rwie jak szalona, a pionowe ściany są tak wysokie, że nie mogę objąć ich w całości obiektywem. Czuję się jak mała mrówka.

        W Abisko znajduje się też lapoński skansen, który również warto zwiedzić. Z nim także mamy problem i musimy się upewnić w informacji, którą ścieżką do niego dotrzeć. Żeby do niego dojść, należy pójść w stronę odwrotną niż do kanionu, czyli na wschód. Ścieżka wiedzie na prawo od nasypu kolejowego (trzeba przejść na drugą stronę) i znika w lesie. Po paru minutach dotrzemy nią do leśnej osady. Wstęp jest bezpłatny. Znajdują się tutaj szałasy, ziemianki, magazyny żywności umiejscowione wysoko nad ziemią przed ochroną przed dzikimi zwierzętami oraz inne, nie mniej ciekawe konstrukcje używane przez wieki przez ludzi zamieszkujących te tereny - lud Saami. Wszystko to mamy okazję zobaczyć w autentycznym otoczeniu i miejscu. My po paru godzinach pobytu w Abisko ruszamy dalej, ale z pewnością warto tutaj zostać na parę dni.


    Jesienno-wiosenna osada lapońskiego ludu Saami
        Droga do Kiruny jest jednopasmowa o dobrej nawierzchni, chociaż jednak odstaje jakością od norweskich, a odstaje tym bardziej, że w pewnym momencie asfalt zamienia się w drogę... żwirowo-kamienistą! Kilometr, dwa, a my ciągle jedziemy 30km/h. Próba przyśpieszenia powoduje, ze tył samochodu zarzuca raz na lewo raz na prawo, a kamienie nieprzyjemnie stukają o podwozie. W końcu znowu jest asfalt, ale nasza radość trwa tylko przez kilometr. Nie rozumiem, jak międzynarodowa droga może nagle zamienić się w trasę dobrą na rajd Paryż-Dakar. Kolejny kamienisty odcinek jest już znacznie dłuższy, na tyle, że zaczynam się zastanawiać, czy nie warto zrobić nawrotki do Norwegii - jesteśmy jednak na takim bezludziu, że nie ma tu innej drogi, więc mamy do wyboru albo zawrócić albo jechać dalej. Odległość do Kiruny jeszcze spora, ale decyduję się kontynuować jazdę. Pojawia się też parę samochodów na drodze, widzimy też parę polskich rejestracji więc to dodaje nam pewności siebie. Na poboczu robotnicy walczą z drogą, może za rok czy dwa będzie tu bardziej cywilizowanie.


    Laponia. Typowy widok ciągnący się setkami kilometrów
        Po pewnym czasie ponownie zaczął się asfalt, mnie jednak dalej coś męczyło. Wkrótce się dowiedziałem co. Spod kół jadącego z naprzeciwka samochodu ciężarowego wystrzelił kamień i gdyby nie przednia szyba, dostałbym nim prosto w twarz. Na szczęście całą energię uderzenia przyjęło szkło, a nie moj nos. Mniej więcej na wysokości oczu na szybie pojawiło się wewnętrzne pęknięcie i parę małych rysek wokół. Szczęście w nieszczęściu, że szyba się nie rozsypała, bo mielibyśmy się z pyszna jadąc bez niej w deszczu...


    Jedno z setek na trasie Kiruna-Gallivare
        Kirunę przejeżdżamy opłotkami i pędzimy dalej. Na posiłek zatrzymujemy się dopiero w okolicach miejscowości Gallivare. Te 200 km to jazda przez szwedzka Laponię wśród setek mniejszych i większych jeziorek oraz odludnych równin. Gdyby zaszyć się w tych terenach, najprawdopodobniej nikt do końca życia nas by tutaj nie znalazł. Wyobrażam też sobie, jak rybne muszą być tutejsze jeziora, niestety ciągle padający deszcz uniemożliwia mi potwierdzenie moich przypuszczeń. Te rejony tak głęboko zapadają mi w pamięć, że chciałbym kiedyś tam powrócić...

        Ruch na drodze jest znikomy i wielogodzinna jazda oraz krajobrazy zza okna przypominają mi czasami klimaty znane z bajek. W tym miejscu to jest zupełnie inna Szwecja niż południowa czy środkowa część kraju. Uświadamiam sobie, że nawet w Europie są miejsca, gdzie nie dotarła cywilizacja, a diabeł mówi dobranoc...

        Przed Gallivare, przy rozjeździe dróg, robimy w końcu postój na posiłek i goracą kawę. Umożliwiają nam to pierwsze oznaki cywilizacji, w tym przypadku zadaszona wiata i nieco większy parking. Obok szumi wartka rzeka i kaskadami przelewa się pod mostem przypominającym starożytny, rzymski akwedukt. Gdyby nie deszcz, okolica byłaby z pewnością warta zwiedzenia. Zapamiętuję swego rodzaju dysonans pomiędzy odludnym miejscem, a jakością miejscowej toalety - przyzwyczailiśmy się już w Norwegii, że toalety te mogą być wzorem publicznych toalet, ale ta tutaj została dodatkowo zaprojektowana z myślą o niepełnosprawnych na wózkach inwalidzkich i ma... podgrzewaną deskę :-) Doprawdy, niezwykłe zjawisko biorąc pod uwagę pustki wokół.


    Tablice informujące o przekroczeniu linii koła polarnego.
    Okolice JokkMokk
        Ponieważ zbliżamy się do 66°33' północnej szerokości geograficznej, więc ponownie czeka nas przekroczenie linii koła polarnego, tym razem jednak w odwrotnym kierunku. Początkowo zamierzaliśmy ją przejechać na trasie E10 prowadzącej w kierunku Overkalix, ale po paru kilometrach jazdy zawracamy i przejeżdżając obok naszego miejsca postoju, kierujemy się na trasę E45 w kierunku miejscowości JokkMokk - to trochę więcej kilometrów do przebycia, ale miejsce ma być bardziej znane i wyeksponowane...

        Nie wiemy, jak wygląda to na trasie E10, ale linia koła polarnego w JokkMokk to parę informacyjnych tablic, ławek, jakieś zaplecze turystyczne oraz... ciągle padający deszcz. Nic nadzwyczajnego, jesteśmy rozczarowani. W Norwegii nam się bardziej podobało. Jest po godzinie 18, więc szybko robię parę ujęć i jedziemy dalej.

        Gdzieś na trasie JokkMokk-Lulea, myślę, że w okolicach Boden (około półtorej godziny jazdy od linii koła polarnego) po prawej stronie pojawia się ogromny wodospad. Obok jest duży hotel i zajazd, więc miejsce jest z pewnością znane. Pomimo deszczu oraz sporej odległości, słychać jego szum. Z chęcią bym przyjrzał mu się bliżej, ale pada i zapada zmierzch, więc kolejny pomysł musimy zdusić w zarodku. Szkoda.


    Gdzieś na trasie JokkMokk-Lulea
        W Lulea nad Bałtykiem jesteśmy już w nocy, uzupełniamy tutaj paliwo i nie zatrzymując się dłużej w mieście pędzimy dalej. Dzisiaj mamy już przejechane około 600 km, ale nie zamierzamy jeszcze iść spać. Nie czuję się zmęczony, a jazda sprawia mi przyjemność, więc obieramy kierunek na Stockholm - to stąd jedynie 900 km jazdy :-) Zobaczymy, na ile mi starczy jeszcze sił po całym dniu jazdy... a skąd taka decyzja? Po prostu żal nam było tracić tutaj cenny czas, woleliśmy przejechać jak najwięcej, żeby potem mieć więcej wolnego.

        Jazda nocą, kiedy dodatkowo pada deszcz i na karku ma się już przejechanych kilkaset kilometrów, a droga nie jest wcale autostradą, nie jest łatwa. Sił starcza mi na ponad 300 km, więc pierwszą dobę pobytu w Szwecji zamykamy przejechanym dystansem ponad 900 km. To mnie cieszy, bo jesteśmy już zdecydowanie bliżej promu i w ostatnich dniach nie będziemy musieli się śpieszyć. Po północy zatrzymuje nas szwedzki patrol policji, światłami i bulajem nakazując nam zjechać na pobocze. To standardowa kontrola trzeźwości (hmm, czyżby polskie tablice rejestracyjne miały tutaj jakiekolwiek znaczenie? :-) ), policjant nawet nie prosi o dokumenty, tylko muszę dmuchać w balonik. Nie wiem, czy jest zawiedziony (czerń nocy i latarka w twarz raczej mi uniemożliwiają ocenę), ale słyszymy "have a nice trip" i po chwili samochodu szybciej nie ma niż się pojawił... ktoś musi pracować, żeby ktoś mógł spać, więc wkrótce, już nieco śpiący, zarządzam postój i dołączam się do snu.

        Kolejny dzień to kontynuacja jazdy w kierunki Stockholmu, pogoda poprawiła się o tyle, że już chociaż przestało padać. Niedaleko miejscowości Veda przejeżdżamy przez ogromny, wiszący most. Zatrzymujemy się tu na chwilę, bo chcemy się bliżej przyjrzeć konstrukcji - w Polsce nie będziemy mieli na to szans.


    Wiszący most w Veda
        Z otrzymanej sms'em z Polski rozpiski ze stacjami LPG w Szwecji (są rozmieszczone rzadziej niż w Norwegii) wyodrębniamy te, które leżą na naszej trasie lub obok. Nie jest ich wiele, ale w sumie parę razy na cały nasz pobyt w Szwecji udaje nam się zatankować. Jedną z takich stacji mamy w miejscowości Sundsvall. Jest ona położona niedaleko głównej drogi, ale mamy problem z konkretnym jej umiejscowieniem - po prostu nie mieści mi się głowie, żeby mogła znajdować się na placu pomiędzy pordzewiałymi lokomotywami a jakimiś barakami... właściciel chyba również zdawał sobie sprawę z niedoskonałości położenia swojego biznesu, bo zaczął nam machać z drogi i pokazywać, że to właśnie tu... :-) Miejsce lekko podejrzane, sposób prowadzenia interesu także, bo do zbiornika wchodzi nam 35 litrów gazu, o ponad 2 litry więcej. Zwracam na to uwagę, ale sprzedawca tłumaczy, że urządzenia mają certyfikat i wszystko jest OK. O 2 litry gazu nie będę się kłócił, ale mówię, że w życiu nie weszło mi tyle do zbiornika i chyba musi zweryfikować te swoje certyfikaty... Widząc wzbierającą czerwień na jego twarzy odpuszczam temat. Nagle okazuje się, że nie możemy zapłacić kartą, bo nie ma tu czytnika. Niesamowite, pierwszy raz nam się to zdarzyło w Skandynawii, chociaż biorąc pod uwagę położenie stacji, można było się wszystkiego spodziewać... nie mamy przy sobie żadnych SEK (korona szwedzka), więc podświadomie czuję zbliżający się problem. Sprzedawca jednak tłumaczy nam gdzie jest najbliższy bankomat i, o dziwo, pozwala nam pojechać po pieniądze. Czyżby się poczuł winny? Kilometr dalej udaje nam się wypłacić kasę i po zapłaceniu jedziemy dalej.


    Stockholm nocą
        Po 600 km jazdy, tuż przed 19, docieramy do stolicy kraju - Stockholmu. Pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne, miasto przez szyby samochodu bardzo nam się podoba, jednak zanim wysiądziemy na zwiedzanie, jedziemy zatankować gaz - zbyt dobrze pamiętam norweskie doświadczenia pod tym względem. Jak zwykle w obcym mieście bardzo przydaje się GPS. Niestety, jedyna stacja ma popsuty dystrybutor, o czym informuje napis po polsku - "zepsuty". Od razu widać, kto tu tankuje :-)


    Jedna z bocznych uliczek na starym mieście...
        Po chwili jednak podjeżdża Polak, który tutaj mieszka i razem próbujemy sprawdzić, co się stało. Okazuje się, że zepsuł się tylko mały "języczek" zatrzasku i gaz można zatankować, pod warunkiem, że podczas tankowania samemu przytrzyma się ten zatrzask na końcówce węża. Pamiętając opowieści pracownika Orlenu w Polsce, który straszył nas nawet stratą dłoni w przypadku, gdyby płynny gaz miał kontakt z ciałem, nakładam dwie pary rękawiczek oraz parę warstw ubrań. To powinno odbić chociaż pierwszy impet ewentualnego uderzenia. Najprostsze pomysły jednak jak zwykle są najtrudniejsze do wymyślenia - zamiast sie niepotrzebnie narażać, można przecież skleić taśmą rączkę razem z resztą końcówki i tym samym spowodować, żeby sama się trzymała. Bagażnik naszego polskiego kolegi skrywał różne skarby potrzebne mu tutaj do zapewnienia sobie lepszego bytu niż w Polsce, więc nie zdziwiłem się, że wśród nich znalazła się też i taśma. Teraz było już znacznie bezpieczniej i tankowanie dwóch samochodów przebiegło bez problemu. Przy płaceniu przy kasie sprzedawca tylko lekko się uśmiechał - ciekawe dlaczego? :-)


    ... i jeszcze jeden skrót

    ... do uliczki pełnej sklepów i barów :-)
















        Poznany Polak okazał się na tyle przyjacielski, że udzielił nam też parę praktycznych wskazówek oraz oddał swoją starą mapę Stockholmu. Dzięki niemu wiedzieliśmy już, gdzie warto się było udać i na której z wysp jest stare miasto.

        Ze znalezieniem wolnego miejsca do zaparkowania samochodu był mały problem, ale po paru rundach po okolicznych uliczkach udaje nam się coś odnaleźć. Do auta wrócimy za parę godzin. Tymczasem zapuszczamy się w głąb wąskich i klimatycznych uliczek, gdzie jest masa kolorowych sklepików oraz pubów i restauracji. Przemierzaliśmy je parę godzin i ciągle nie mieliśmy dość... dopiero późna pora i pustoszejące ulice wymusiły na nas odwrót. Stare miasto wywarło na nas duże wrażenie - uważamy, że jest warte zobaczenia, pomimo, że dość drogie.

        Bardzo późno opuszczamy miasto i oświetloną autostradą (którą od razu przypomniała mi oświetlone autostrady w Belgii) jedziemy kilkadziesiąt kilometrów na południe. Kiedy lampy wzdłuż drogi się kończą, a droga robi się jednopasmowa, jakiś czas kontynuujemy jeszcze jazdę. Na nocleg zatrzymujemy się gdzieś przy bocznej drodze.


    Rezerwat Stendorren

    Jeden z wielu mostów pomiędzy wysepkami
        Nad ranem naszym postojem na poboczu zainteresowali się jacyś Szwedzi, przez szybę samochodu pytali nas, czy wszystko w porządku i czy czegoś nie potrzebujemy, ale oczywiście wszystko było OK i nie potrzebowaliśmy pomocy. Wkrótce ruszamy do rezerwatu przyrody Stendorren. Jesteśmy jako jedni z pierwszych turystów, tak wcześnie rano jeszcze praktycznie nikogo tutaj nie ma, co pozwala nam na komfortowe zwiedzanie rezerwatu.


    Skaliste wybrzeża. Szkoda, że za zimno na kąpiel
        Stendorren znajduje się niedaleko na południe od Stockholmu i składa się z mnóstwa wysepek połączonych wiszącymi mostami. Rezerwat jest dość mały, za to serwuje przyjemne wrażenia, można tutaj spędzić cały dzień i ciągle nie mieć dosyć. Niedaleko jest też wieża widokowa oraz parę szlaków, cały rejon można również zwiedzić z pokładu łodzi czy żaglówki, co jest niezłym pomysłem biorąc pod uwagę charakterystykę miejsca. My oczywiście nie mając nic pływającego poruszamy się pieszo. Na jednej z wysepek urządzamy sobie nawet piknik i organizujemy śniadanie. Mija trochę czasu, zanim dalej ruszamy w trasę. Wszystkim, którzy przebywają w tym rejonie, polecam odwiedzenie tego cichego i spokojnego miejsca.

        Kolejny nasz pomysł na pobyt w Szwecji to wyspa Olandia, leżąca mniej więcej na trasie naszej podróży do Ystad. Mamy do niej ponad 300 km, więc późnym popołudniem powinniśmy do niej dotrzeć.


    Sześciokilometrowy most nad cieśniną kalmarską łączący wyspę z lądem
        Olandia znajduje się w południowo-wschodniej części kraju, a ze stałym lądem łączy się 6 kilometrowym mostem - jednym z najdłuższych w Europie. Przejazd na wyspę jest darmowy.


    Równina Alvaret - największe tego typu pastwisko na świecie

    Wschodnie wybrzeże wyspy
        Cała wyspa jest dość duża, bowiem ma 137 km długości, a szerokość waha się od 4 do 16 kilometrów. Jest też bardzo płaska, najwyższe wzniesienie to jedynie 55 m.n.p.m. Najbardziej uczęszczaną częścią wyspy jest część północna, tam też znajduje się najwięcej kąpielisk, chociaż my zjeździliśmy dość sporo drogi, zanim znaleźliśmy coś odpowiedniego. Czytaliśmy wcześniej o 50 kąpieliskach na wyspie, ale szukając ich odnieśliśmy wrażenie, że chyba komuś niechcący dopisało się zero :-) W tej części wyspy jest też najwięcej hoteli oraz mocniej rozwinięta infrastruktura turystyczna.


    Eketorp Borg


    Poskręcane drzewa w Trollskogen
        Południe wyspy to tereny rolnicze, z bardzo rozległym pastwiskiem Alvaret, na którym wypasa się bydło - prawie zupełnie pozbawioną drzew, a jedynie porośniętą trawą równiną o długości 37 i szerokości 15 kilometrów! Jest ona poprzecinana licznymi murkami, którymi rolnicy otaczali swoje posiadłości. Przez całą szerokość wyspy przebiega też znacznie wyższy mur wybudowany w XVII przez króla Karola X Gustawa, który miał zapobiec przedostawaniu się jeleni na pola uprawne oraz bydła na drugą stronę. Teren ten jest wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO.

    Jeden z wielu na wyspie kamieni runicznych


        Przemierzając wyspę wzdłuż i wszerz mijamy dziesiątki wiatraków (na wyspie jest ich około 400), liczne nagrobne i runiczne kamienie rozrzucone na łąkach, latarnie, odwiedzamy Eketorp Borg - fort z początku naszej ery, rezerwat przyrody Otenby, Trolskogen (puszczę troli), gdzie warto wybrać się na 4.5 kilometrowy spacer wśród niesamowicie powykręcanych i porośniętych bluszczem drzew dających wrażenie czarodziejskiego lasu oraz wiele, wiele innych atrakcji, których na wyspie nie brakuje, a do których nawet - z powodu ich ilości - nie zdążyliśmy przez 2 dni dotrzeć. Dość powiedzieć, że atrakcji na wyspie znajdzie się na wiele dni. Jeśli tylko ktoś lubi przyrodę, równinne klimaty, bliskość morza oraz długie spacery (lub jazdę rowerem), nie powinien być zawiedziony.

    Taki widok to coś powszedniego na Olandii


        Na początku planowaliśmy nocleg pod namiotem na dziko, ale kiedy zapadł wieczór, zdecydowaliśmy się na domek. Co ciekawe, właścicielem kempingu był Polak, więc dostaliśmy małą zniżkę... Za domek zapłaciliśmy 300 SEK i trzeba powiedzieć, że jego standard przeszedł nasze oczekiwania. Chciałbym mieć taki na wakacyjne wypady :-) Nic zatem dziwnego, że śpi nam się wyśmienicie i w kolejnym dniu wylegujemy się do dość późna. Żal jednak było byczyć się w łóżku, kiedy za oknem świeciło piękne słoneczko, a wyspa czekała na nas ze swoimi atrakcjami. Cały dzień mija nam zatem na jeżdżeniu i zwiedzaniu, dopiero kiedy słońce chyli się ku zachodowi, opuszczamy wyspę.

    Bye Bye Olandio!


        Po opuszczeniu Olandii kierujemy się do Ystad. Kiedy tam docieramy, jest dopiero połowa dnia, więc bez skonkretyzowanego celu jeździmy po okolicy. Docieramy aż do Malmo, ale ponieważ deszcz nie pada, ale leje, to miasto oglądamy zza szyby samochodu. Podjeżdżamy też pod najdłuższy most w Europie, który łączy Malmo z Danią, ale ponieważ przejazd jest dość drogi, nawet nie próbujemy się przeprawić na drugą stronę.

        Późnym popołudniem jesteśmy ponownie w Ystad. Chwilę zabiera nam znalezienie noclegu na noc - już ostatnią na skandynawskiej ziemi. Za 400 SEK wynajmujemy domek. Jadąc przez plac widzimy, że ktoś wybiega z restauracji obok i idzie do nas. Okazuje się, że to pracownik miejscowej kuchni, który zobaczył polską rejestrację i przyszedł się przywitać. Później dowiedzieliśmy się, że niewielu Polaków tutaj dociera, a tym bardziej z rodzinnych stron, więc byliśmy dla niego (a właściwie ich, bo pracował tutaj ze swoją żoną) gośćmi specjalnymi :-)

        Resztę dnia spędzamy w miejscowej restauracji i późnym wieczorem wracamy do domku. Rano śniadanie, upychanie wszystkich rzeczy w samochodzie tak, żeby przy ewentualnym sztormie nie latały z jednej strony na drugą i około 10 wyruszamy na odprawę promową - to tylko kilka kilometrów stąd... Prom odpływa tym razem punktualnie i po 7 godzinach jesteśmy już w Świnoujściu. Przed nami ostatni, ponad 700 kilometrowy odcinek drogi do domu, do którego docieramy nad ranem. Licznik w samochodzie przekracza 10 tysięcy kilometrów - nasza podróż dobiegła końca.

    Wróć